Opowiada Jerzy Szkudlarek

  • środa, 11 Listopad, 2015
  • Alicja Betka

’72 rok, lipiec, a w czerwcu nabyłem bilet ze stacji Długopole-Zdrój do Szczecina, pociąg relacji Praga-Szczecin. Przyjechałem tu w czerwcu ’72 roku, w lipcu już byłem na Przestrzennej w „Stali-Stoczni”. Bardzo szybko jakoś zostałem zaakceptowany w środowisku żeglarskim. Żeglarstwo zacząłem we Wrocławiu, klub wioślarskim „Czarni” przy Ogrodzie Zoologicznym na Odrze, bawiłem się w wiosełka. Kiedy chciałem…

42_i
Cóż. Tak jak wszyscy w tym Szczecinie, albo gros ludzi, których znam, którzy tutaj siedzą, ta ulica Przestrzenna nas jakoś połączyła i nasze, że tak powiem, ścieżki życia. Raz częściej, raz rzadziej trafiamy na tą Przestrzenną, na przystanie na ul. Przestrzennej. Od „Stali-Stocznia” przez PTTK, przez AZS, gdzie miałem przyjaciół i mam przyjaciół – siedzi tu jeden zresztą, z którym spędziłem prawie 2 lata na morzu, na „Concordii”? Z Wojtusiem Jacobsonem spędziłem prawie 2 lata na morzu. Tak.107_i
Jak wyglądało moje żeglarstwo? Tak jak powiedział przez chwilę Andrzej , na tej przystani w „Stali-Stocznia” stały łodzie, trzeba było pracować i można było pływać. Pierwsza moja łódka to była  omega słomkowa. Pilnie pracowałem i prosiłem pana Derendę, świętej pamięci, żeby mi ją troszeczkę ponaprawiał, bo ta słomka była bardzo, bardzo… przeciekająca.
Tak. Niestety, po pierwszym sezonie pływania pod koniec sezonu jeden z moich kolegów wjechał na pełniaku w keję tym. To moment był. I się skończyła omega. Zacząłem pływać na coraz większych łódkach. Dość szybko, w jakiś sposób, dostałem się do ekipy regatowej. Pływałem z Jurkiem Paszkiem, później z Jurkiem Siudymem, od którego się bardzo dużo nauczyłem. Na wszystkich tych kolejnych łódkach, na których on pływał. Później trafiłem na Wojtka Jakobsona. Pracowałem w Trzebieży, padła propozycja, że można pojechać w świat. Zapytałem żony, czy mnie puści. Przespała się, nie puściła.
Miałem pojechać na krótko, pojechałem na długo. Wróciłem, jak zwykle, jak wszyscy z nas gdzieś tam zacząłem produkować  pieniądze, różnie to było. Hodowaliśmy lisy, pomidory, truskawki… Wybudowaliśmy razem z teściami dom. Kupiliśmy duże mieszkanie. Na dzień dzisiejszy nie mam gdzie mieszkać. Właśnie, życie.
Żona mi umarła i zrobił się zakręt. Żona umarła bardzo szybciutko. Wróciliśmy z miasta, pojechałem wymienić opony, wróciłem po 20 minutach, nie miałem żony. Nie chorowała, znamy ją wszyscy, jest tu dużo jej zdjęć. Nie ma jej od 7 lat.
Tak właśnie. Cóż. Żeglarstwo w dniu dzisiejszym jest moją odskocznią. Nie chcę stracić oddechu morza. Ci, którzy na tym morzu spędzili jakiś czas, chyba wiedzą, co chcę przez to powiedzieć. Czy chce mi się pływać? Nie chce mi się pływać. Nie chce. Ja już mam dosyć morza. Ale wracam na nie, nie wiem, dlaczego.106_i
Właśnie wróciłem z dwóch miesięcy rejsu na „Borchardzie”. Bardzo przyjemny stateczek, wdzięczny, stuletni –   stare  są dobre skrzypce i wino – wszystko na temat tego statku. Przyjemnie się na nim pływa, ale jest to stary statek. Wymagający trochę umiejętności żeglugi, ale po przejściach na „Concordii”, po przejściach na „Głowackim” czy „Rutkowskim” dawnym, z takim statkiem jak „Borchardt” idzie sobie zupełnie dać radę, niektórzy mówią, że on jest niesterowny. Ale tylko niektórzy.
Cóż więcej. No. Tak wylądowałem tutaj, na Przestrzennej. A moja rodzina skąd się wzięła? O, daleko. Prawdopodobnie, na 99,9% jesteśmy Węgrami. Moi pradziadowie wylądowali w okolicach Jarocina. Z Węgier. To są zapisy w kościołach tamtejszych. Do dnia dzisiejszego stoi 200-letni dom, zadbany – nie zamieszkany ale zadbany – właśnie naszego prapradziada.
To się nazywa wioska Cegielnia. Raz jedyny tam byłem i widziałem.  Bardzo bardzo  bardzo wielka rodzina z tego wszystkiego powstała. Do dnia dzisiejszego mamy bardzo fajne kontakty. Z całą rodziną robimy tzw. zjazdy rodzinne. Wygląda to tak mniej więcej, jak tutaj myśmy się spotkali, opowiadamy sobie, co kto do tej pory zrobił, albo co ma zamiar zrobić. Jest bardzo przyjemnie. Rodzinka się trzyma bardzo fajnie. Mój tato, gdzie było ich w rodzinie 12 sztuk, przeżyło wojnę 11 – jeśli można tak brzydko to nazwać  – całe swoje życie kombinowali, żeby zrobić zjazd rodzinny. Ale tylko kombinowali. Nam się to udało.
Pierwszy zjazd – było około 70 osób, jeden ze zjazdów – było przeszło 100, ale zaczęło się takie „pączkowanie”, że już nie było wiadomo, kto jest od kogo i dlaczego, bo to już są dzieci, wnuki i prawnuki. Ale jest to bardzo bardzo fajna impreza, fajna sprawa. No i to by było na tyle. Dalej będę przyjeżdżał na Przestrzenną. A tak a propos jachtu ” Oleandra”, to mnóstwo lat temu jak ten „Oleander” leżał w krzaczorach w „Pogoni”, to tak myślałem: matko, żeby ktoś się znalazł i tą łódkę zrobił. I zrobił. I chwała im za to.

Opowiadanie pochodzi z publikacji Fundacji Kultury i Sportu „Prawobrzeże” pt. Skąd jesteśmy? wydanej w ramach projektu współfinansowanego przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej.